Nowyt adres bloga

Blog przeniesiony na narowerowejsciezce.pl


Karpaty 2013

Karpaty 2013

Kolejny wyjazd padł moim łupem.

Tym razem wraz z bratem Kacprem i mikim ruszyliśmy w czerwcu w Karpaty.

W 17 dni pokonaliśmy 1700 km, przejeżdżając przez Słowację, Węgry, Rumunię oraz Ukrainę.

Na wyprawie jak to na wyprawie, działo się. Były upały i burze, płaskie asfalty i hardkorowe podjazdy, awarie i zapomniane paszporty. No i przede wszystkim dużo zabawy.

Galeria z minirelacją

Mapka z wyjazdu


Statystyk trochę

Na zakończenie dla ciekawskich podaję trochę suchych statystyk:

131 – dni w podróży

117 – dni na rowerze

11 028 km – tyle przejechałem

16,45 km/h – średnia z jaką jechałem

86 km/h – prędkość maksymalna

94 km – średnia dzienna

5:43 – średnia ilość godzin na siodle

124 000 m – na tyle metrów łącznie się wspiąłem (wg. bikemap)

3000 m n.p.m. – tyle najwyżej zajechałem

10 kg – tyle schudłem

12,5 – w tylu krajach byłem (kto czytał ten domyśli się skąd ta połówka)

83 – noclegów na dziko

27 – płatnych

17 – na gospodarza

4 tyg – tyle czasu łącznie jechałem w towarzystwie

3 – dni deszczowych

3 – tyle rolek papieru zużyłem

Awarie:

– pęknięta szprycha

– zajechane pedały

– 3 komplety klocków zużyte

– wygięta przerzutka

– złamana nóżka

– przetarta opona

– urwany kabelek od licznika

– urwany wentyl

Budżet dzienny: 30-35 zł (nie licząc wiz i biletu na samolot)

Cal wyprawy? Zobaczyć tych wszystkich złych ludzi w Iranie.

Zrealizowany w 100%


Powrót do kraju

Ukraina przywitała mnie zmianą pogody. Niebo zasłoniły chmury a wiatru jak na złość nie chciał mi dopomóc w ostatnich dniach podróży i złośliwie wiał w twarz. Nie tylko pogoda się zmieniła. Ukraiński asfalt to żal i rozpacz, przynajmniej na Zakarpaciu. Nie cierpię podłego asfaltu. Mogę cały dzień zasuwać pod górę po kamieniach wielkości pięści z uśmiechem na twarzy, ale jak tylko wjeżdżam na dziadowski asfalt jakoś odechciewa mi się jechać.

Poza całą beznadziejnością drogi to co najbardziej rzucało się w oczy to wille, które rozsadziły się po obu stronach drogi. Były tak naćkane wszelkiej maści wieżyczkami, portalami czy innymi kolumnami, że zawstydziłyby niejednego króla cyganów. Inna sprawa, że połowa z nich była niedokończona i nie zanosiło się by w najbliższej przyszłości stan ten się zmienił. Zaraz po wyjechaniu z willowej „wsi” następuje powrót do normalności – czyli bieda jest.

W Khust opuszczam główną drogę i kieruje się przez góry w stronę Słowackiej granicy. Temperatura gwałtownie spada co w połączeniu z dużą wilgotnością ostro przechłodziło moje, nieprzyzwyczajone do takich warunków, ciało. Szczęśliwie trafiłem na dzień targowy, czego skutkiem były totalnie opustoszałe wsie po drodze – cała okoliczna ludność skupiła się w Dovhe i tam panował naprawdę wielki tłok. Atmosfera jak na odpuście – z tym że mniej jest typowej chińszczyzny a więcej straganów ze sprzętem użytkowym.

Kiepska pogoda i ogólnie słabe samopoczucie sprawiło, że nie miałem żadnej frajdy z Ukrainy. Niestety dalej już było tylko gorzej. Obudziłem się w deszczowy poranek i nijak nie mogłem się zebrać. Walczyłem z nudą czekając aż deszcz przejdzie. Ostatecznie mając dość siedzenia w namiocie, około godziny 10, zwinąłem się i w towarzystwie deszczu pokonałem ostatnie 30 km, do granicy ze Słowacją.

Będąc już na Słowacji, z powodu deszczu przegapiłem znak i zamiast skierować się wprost w stronę granicy z Polską pojechałem na zachód do Stakčina… co mi wyszło na dobre, gdyż w końcu uciekłem spod deszczowych chmur. Z radością pozbyłem się wodoodpornych warstw i ruszyłem do Parku Narodowego Połoniny.

W Topoli opuszczam asfalt i szlakiem rowerowym ruszam na Przełęcz nad Roztokami Górnymi. Wbrew moim obawom, grunt nie był rozmiękły. Pomimo, że kilkakrotnie nie mogąc znaleźć znaku, skręcałem w złą stronę, bardzo dobrze wspominam ten odcinek. Przez kilka godzin jazdy po Połonińskich szlakach nie spotkałem żywego ducha a słońce kilkukrotnie, nieśmiało wyjrzało zza chmur. Dość często robiłem sobie postoje, by uszami chłonąć tą ciszę a wzrok swój napałać pierwszymi od kilku dni przebłyskami słońca.

Tuż przed zmrokiem osiągnąłem przełęcz, i niestety, Polska przywitała mnie ponownym powrotem burzowych chmur. Tuż za przełęczą spotkałem bardzo sympatycznego starszego pana, który zachwycony moją podróżą strasznie mnie przepraszał, ze nie może mnie zaprosić do siebie ale sam z powodu wizyty swoich dzieci musi spać w namiocie.

W Cisnej ostatecznie zostaje dogoniony przez deszcz. Rozbijam się za stacją benzynową i czuje się niemalże jak na polu namiotowym, nie dość że łapałem sygnał WiFi to jeszcze do ubikacji miałem kilka kroków. Jakoś nieprzyzwyczajony do takich luksusów, odruchowo poleciałem za potrzebą w krzaki. Rano pogoda wcale nie była lepsza a wręcz przeciwnie. Tym razem nie bawię się w czekanie i od razu z rana wyruszam w deszcz.

Pomimo tego, że byłem w Bieszczadach to gór w ogóle nie widziałem. Nieustanny deszcz, połączony z nisko zawieszonymi górami ograniczał widoczność do bezpośrednich okolic drogi. Ubrany w co tylko mogłem gotowałem się w środku niemiłosiernie, ale lepsze było bycie mokrym na ciepło niż zimno dlatego parłem dalej w deszcz nie pozwalając sobie na dłuższe przerwy. W Sanoku robię sobie przerwę w barze przy stacji benzynowej. Moje wejście wzbudziło niemałą sensację, kiedy to cały przemoczony w otaśmowanych gdzie się dało ubraniach parłem w stronę baru zostawiając za sobą kałuże wody. Korzystając, że przebywam w ciepłym i suchym pomieszczeniu zmieniłem ciuchy na nowe, suche co i tak na niewiele się zdało bo już godzinę później na powrót byłem cały mokry.

Wieczorem od całodniowego użerania się z deszczem łupało mnie we wszystkich kościach. Nie miałem nawet siły by szukać noclegu u ludzi i przy pierwszej lepszej okazji zapadłem się do mojego mokrego namiotu, w mokry śpiwór. Wykorzystałem jeszcze tylko netbooka by rozgrzać we wnętrzu śpiworu i już spałem. Rano o dziwo… ciągle padało. Nie mając już żadnych suchych ubrań już od samego startu jechałem w mokrych ciuchach. Deszcz tak przybrał na sile, że woda wciskała się pod moje ubranie każdym możliwym otworem. Mało tego, poddały się worki na moich nogach i przez cały już dzień jechałem w chlupoczących butach. Żeby nie tracić ciepła nie robiłem praktycznie żadnych przerw i jedynie wizja, że jeszcze tego samego dnia będę spał w łóżku dawała mi siłę by jechać dalej.

Wreszcie dotarłem do Biłgoraju, gdzie jechałem na zaproszenie Michała. Moment, w którym wyszedłem spod ciepłego prysznica i wreszcie wytarłem się do sucha był chyba najpiękniejszy w całej mojej podróży. Dodatkowo, gościna mojego gospodarza była tak wielka, że szybko zapomniałem o trudach ostatnich dni, i poddałem się pełnemu relaksowi. Rano, już w suchych i wypranych ubraniach ruszyłem dalej. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że goszcząc u Michała zupełnie zapomniałem wysuszyć śpiwór i namiot, dlatego też ostatecznie pojechałem do Lublina gdzie wsiadłem w pociąg do Warszawy.

No cóż, a tak śmiałem się przez te wszystkie miesiące z tego że mam wspaniałą pogodę, podczas gdy w w Polsce ciągle pada. No i pokarało mnie. Ale przynajmniej takiego przywitania w kraju nigdy nie zapomnę 🙂


Na północ

Opuszczając Bułgarię, nie spodziewałem się że ósemka, na której nieźle sobie napsułem krwi w dniach poprzednich, tak pozytywnie mnie zaskoczy. Nie dość że wjechałem w całkiem przyjemne górki to jeszcze ruch zbliżył się do całkiem przyjemnego zera.

Sielanka nie trwała długo. Zaraz po wjechaniu do Serbii, pojawiły się stada Niemców, poprzedzielane sporadycznie Holendrami i Belgami. Ale tacy z nich Niemcy jak z Indian Azjaci. Wystarczy dobrze się przypatrzeć, by dostrzec w każdym samochodzie, tureckie rysy twarzy. Nie bez przyczyny zresztą większość restauracji i wszelakiej maści zajazdów, oznaczona jest po Turecku.

Bułgaria była tanim krajem, ale nie spodziewałem się, że ceny mogą spaść jeszcze bardziej po Serbskiej stronie granicy. Kto słyszał, żeby cola (a nawet jej podróbki) była droższa od piwa? Pomimo szybko kurczącego się, i tak już okrojonego budżetu, mogłem sobie w tych krajach pozwolić nawet na jedną czy dwie wizyty w lokalu gastronomicznym.

Po dojechaniu do Pirot, przypomniało mi się, że tak właściwie to nie wiem gdzie jestem. Zatem na najbliższej stacji benzynowej zakupiłem mapę i jak się okazało uczyniłem to rychło w czas. Z Pirot, odbijał skrót, ślicznie zachęcający mnie swym żółtym kolorem. Ale byłą to skrót że hej! Nigdy nie interesowałem się Serbią, to też nie sądziłem, że napotkam tam góry godne odwiedzenia. A JEDNAK! Jadąc całkiem przepyszną dolinką, nie spodziewałem się jaka niespodzianka czeka mnie dnia następnego.

Rano, po wyjściu z namiotu, który rozbiłem w środku lasu na niewielkim poletku kukurydzy, zacząłem prężyć swe wątłe ciało, ubrane ino w same bokserki, bezskutecznie doszukując się mięśni na mej klacie. W takiej to pozie zaskoczyła mnie starowinka, która przyszła obrabiać poletko na którym się rozbiłem. I tak się ucieszyła, jakbym jej jakąś przysługę zrobił, rozbijając się w tym miejscu. I z miejsca włączył się jej słowotok, z którego wynikało, że od lat jest sama, nie ma do kogo ust otworzyć, to sobie chociaż z obcym pogada. I tak sobie ze mną pogadała, że jeszcze śliwek na pożegnanie dostałem i ostrej papryki, która umiliła nieco moje mdłe śniadanie.

Droga z każdym kilometrem robiła się coraz przyjemniejsza, ładne górki ją okalające dały mi odsapnąć po Bułgarskiej monotonii. Jeszcze południe nie nastało jak natknąłem się na ekstraordynaryjny wodospad. Z reguły do takiż to atrakcji trzeba mocno zbaczać z szlaku a tu, tak po prostu, woda sobie z góry leci zaledwie kilka metrów od drogi. Obok znalazłem tabliczkę, zachęcającą do udania się ścieżką w górę strumienia i zwiedzanie kilku mniejszych wodospadów oraz jego źródła. Do samego źródła nie dotarłem, za to po zostawieniu roweru i przebiciu się przez chaszcze, natrafiłem w lesie na kolejny wodospad, a właściwie kilka, które może swoją wielkością nie powalały, ale urodą i owszem. I żal było mi opuszczać to miejsce bo nie tylko oczy cieszyło ale i ciało swym diabelnie kojącym chłodem.

Do południa zmagałem się z urokami kanionu, który przyjemnie acz nieubłaganie prowadził mnie powoli ku głównej drodze. A główna droga jak to ma w zwyczaju jest nudna. Ino jeno same pola przez wiele kilometrów. Jedynym urozmaiceniem był Dunaj, który pojawił się na kilkadziesiąt kilometrów przed rumuńską granicą. Samo przejście graniczne jest dość ciekawie umiejscowione, albowiem biegnie ono przez zaporę na Dunaju. Dodatkową ciekawostką jest to, ze zapora ta znajduje się w granicach parku narodowego. Ot, coby im rzadkie gatunki ryb w dół Dunaju nie pouciekały.

Pierwszego dnia w Rumunii robię sobie rozgrzewkę po niewielkich górkach by dnia kolejnego zameldować się na pierwszym kilometrze Transalpiny. Spodziewałem się, że Transalpina jako mniej znana kuzynka trasy Transfagoraskiej będzie spokojna. Myliłem się. Auto, za autem pędziło ku przełęczy. Dodając do tego totalny brak widoków i moją własną niemoc tego dnia było tragicznie. Na szczęście pod koniec dnia, kiedy doczłapałem do turystycznej wsi Ranca, skąd jest już tylko 10 km do przełęczy, wreszcie skończyła się nuda krajobrazu a zaczęły się góry.

Droga jest nowa (zdaje się że w tym roku oddana do użytku) , więc jedzie się nie najgorzej. Pomimo tego postanawiam, nie przekraczać przełęczy (która notabene składa się z dwóch równo-wysokich przełęczy oddalonych od siebie o 5 km), i znalazłszy tuż pod szczytem drogi świetne miejsce, rozbiłem się na noc. W nocy cisza była tak idealna, że miałem kłopoty z zaśnięciem. Przeszkadzał mi niemiłosierny pisk w uszach nieprzyzwyczajonych do takiego braku zajęcia.

Transfagoraska i Transalpina to dwie zupełnie odmienne od siebie trasy. W pierwszym przypadku droga jest zamknięta w górach, ograniczając widok do najbliższych szczytów, natomiast w drugim przypadku wyjeżdża się w otwarte góry, mając nieograniczony widok na wiele kilometrów w każdą stronę. I to właśnie Transalpina bardziej przypadła mi do gustu. Niestety spory ruch panujący na drodze psuje trochę wrażenie. Więc długo nie zabawiłem na jej szczycie i rozpocząłem zjazd.

Obiad tego dnia jadłem na zaproszenie niemieckiego sakwiarza, któremu dopisało tyle szczęścia, że udało mu się kupić od miejscowych grzybiarzy całą kupę kurek. Przyrządziliśmy z tego wspaniałą potrawkę, która wypełniła nasze żołądki do granic przyjemnej nieprzyzwoitości. Jako, że połączyliśmy się jedynie w celach towarzysko-konsumpcyjnych, zaraz po obiedzie się pożegnaliśmy i wieczorem byłem już w Sebeş kończąc tym samym moją dwudniową przygodę z Transalpiną.

Obranie najszybszej trasy na Ukrainę poza zyskiem czasowym miało same wady: wiatr w twarz, nuda, mnóstwo samochodów. W dodatku dwie noce z rzędu rozkładałem się nieświadomie w pobliżu przejazdów kolejowych, czym zasłużyłem sobie na solidną dawkę braku snu spowodowaną sygnałami ostrzegawczymi średnio raz na 15 minut.

Po dwóch dniach szalenie nudnej jazdy, opuściłem wreszcie wyżynę transylwańską i ponownie zacząłem wspinać się po Karpackich górkach. Tym razem wybrałem się zdecydowanie bocznymi drogami. Dość szybko ogarnęły mnie bardzo przyjemne widoki i spokojna atmosfera, którą zawdzięczałem zapewne brakiem drogi asfaltowej. W ciągu jednego dnia udaje mi się pokonać 4 przełęcze, z których każda jest pyszniejsza od poprzedniej. Jechało się bardzo elegancko, gdyż na drodze częściej można było spotkać furmanki, niż spalinowe urządzenia głośno-dające prędkość. Pierwszy raz w życiu miałem też okazję oglądanie zaprzęgu wołów ciągnących bale drewna.

Takie przyjemne widoczki sprawiły, że lekko żałowałem, że Europę przelatuję tranzytem. Ale lepiej przejechać Europę na ubogo niż łapać stopa ze Stambułu do Polski.

Przed opuszczeniem Rumunii trafiłem na małą niespodziankę. Droga do przejścia granicznego w Sighetu Marmatiei była tak doskonale oznakowana, że po 15 minutowych poszukiwaniach gotów byłem sądzić, że takowego przejścia w ogóle nie ma. Szczęśliwie natrafiłem na małą niepozorną strzałkę, która nakierowała mnie na właściwą drogą.

 


Pełna galeria


Witaj Europo

Podróż promem z Yalowy do Istambułu trwała ledwo godzinę, co pomimo dość wysokiej ceny biletu (25 lir) niezwykle nam się opłaciło. Jako alternatywę mieliśmy, spędzenie całego dnia na przepychaniu się przez kilometry potwornie zakorkowanych dróg tego miasta molocha. Prom wysadził nas w Yenikapi czyli praktycznie w samym centrum miasta, dosłownie rzut beretem od Sulthanahmetu.

Szukanie noclegu w Istambule poprzez couchsurfing to karkołomne przedsięwzięcie, szczególnie w okresie wakacyjnym. Pomimo rozesłania mnóstwa requestów nie otrzymaliśmy ani jednej pozytywnej odpowiedzi. Daliśmy więc sobie spokój z couchsurfingiem i zaraz po postawieniu nogi na Istambułskiej ziemi ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Szczęście dość szybko nam dopisało bo już w drugim hostelu nie zastaliśmy ciepłej wody, co pozwoliło obniżyć cenę o 5 lir. Zresztą, kto używa ciepłej wody w takim upale?

W naszym dormitorium, znaleźliśmy sakwy Ortlieba i ucieszeni, że mamy rowerowe towarzystwo rozpoczęliśmy spekulacji z którego kraju może ono być. Wszystkie nasze typy szlag trawił, gdy przez drzwi wszedł Jawid. Pochodzi on z Afganistanu i jedzie, a jakże – do Kabulu. Startując z Dortmundu w Niemczech dojechał do Turcji w niesamowitym dla mnie czasie ledwo ponad dwóch tygodni. Jawid nie tylko jedzie, ale też zbiera pieniądze na dzieci, ofiary wojny: http://www.justgiving.com/jawid-dawran. Wieczór spędziliśmy na wysłuchiwaniu niesamowitej historii życia Jawida. 15 lat temu był studentem w kabulu i pewnego dnia przyszli Talibowie oznajmiając, że od tej pory wszyscy studenci z jego grupy zostają włączeni w ich szeregi. Jawid dał nogę pierwszego dnia obozu szkoleniowego, uciekając do Iranu. Od tamtej pory tułał się po świecie by ostatecznie osiąść w Londynie.

Jest taki dzień, w który nie należy wychodzić na ulicę (przynajmniej w okolicach Sulthanahmetu). Jest to niedziela. My ten błąd popełniliśmy i niemal zostaliśmy zmiażdżeni przez dziki tłum jaki przewalał się ulicami. Dostać się w pobliże jakichkolwiek atrakcji było nie lada wyzwaniem i już po 15 minutach przeciskania się w tym tłumie szlag nas trafił i wróciliśmy do hostelu.

Ponowiliśmy próbę wyjścia na miasto w poniedziałek i było o niebo lepiej. Idąc ulicą można było bezproblemowo podziwiać elewację budynków zamiast elewacji pchających się we wszystkie strony turystów i lokalsów. Drożyzna jaka panuje w turystycznej części miasta (nawet kantory skandalicznie zaniżają kurs) skierowała nas w nieco mniej spektakularne, ale zdecydowanie tańsze rejony. Przeciskając się wąskimi uliczkami, szybko trafiliśmy na lokal serwujący potrawy w cenie, która zadowoliła nasze portfele.

Wracając do hostelu zahaczyliśmy o dzielnicę studencką. Każda uliczka była inna. Raz przechodzimy obok lansiarskich kawiarenek, by za zakrętem znaleźć się w kwartale opanowanym przez „pise, lowe i hipis mode”. Ramadanu tam się nie uświadczy. Mało tego, miejscowi, co nas zadziwiło, bardzo mocno podkreślają, ze religia nie ma dla nich żadnego znaczenia.

Na głównych deptakach Stambułu można spotkać najszybszych, ulicznych sprzedawców na świecie. Idąc ulicą zaczepiani ofertami kupna jakiejś bezwartościowej biżuterii obserwujemy, że jak na komendę cała ulica zwija swój mały straganik i w nogi. W życiu nie widziałem tak szybko składanego towaru na widok zbliżającego się policjanta. Usain Bolt zapewne miałby w nich niezłą konkurencję, pomimo tego że mają przecież trudniej, bo nie łatwo jest biec trzymając przed sobą stolik z chińskim chłamem. Wyglądało to tak prześmiesznie, że bezczelnie usiedliśmy w jednej kawiarenek i żądni taniej rozrywki, przyglądaliśmy się biegającym w te i we wte młodym ludziom trzymającym w rękach naprędce zwinięty dobytek. Po każdym takim sprinterze odliczaliśmy sekundy do pojawienia się patrolu policji. Wyglądało to tak że oni wiedzieli, że policjanci wiedzą, że oni wiedzą o policjantach, że ci chodzą na tyle wolno by przypadkiem kogoś nie złapać na gorącym uczynku.

Tradycyjnie już, jako znawca i wielbiciel zabytków całkowicie ignorowałem ich wnętrze, zadowalając się ich całkowicie darmowym w zwiedzaniu zewnętrzem. Na szczęście obserwowanie życia na ulicy dostarcza również wielu wrażeń. Szczególnie upodobałem wyłapywanie sobie z tłumu polskich akcentów typu „kurwa” i „a sama se to nieś jak kupiłaś”. Częstotliwość występowania tego pierwszego nie dziwi ale to drugie?

Dwa dni w Stambule całkowicie nam wystarczyły. Patrick już wcześniej miał okazję zwiedzić miasto a ja nie miałem na to pieniędzy, więc zgodnie uznaliśmy, że kontynuujemy wspólną podróż. Za namową Jawida opuszczamy miasto główną drogą, czyli naszą „ulubioną” D100. Miało być pusto aż do samej granicy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że miało być pusto od opuszczenia granic miasta, a zanim to się stało minęło 45 najgorszych kilometrów w moim życiu.

O ile miasto zabijało potwornym ruchem i spalinami, tak dalsze droga do granicy zabijała nudą. W przypływie desperacji, próbowaliśmy nawet złapać jakiegoś stopa, ale chyba nie wyglądaliśmy zbyt atrakcyjnie i po bezskutecznym machaniu zdecydowaliśmy się jechać dalej.

W Edirne zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zajrzeć do meczetu Salima i odpocząć przed południowym skwarem. Siedząc pod meczetem nie dało się nie zauważyć jak wiele cygańskich dzieci kręci się w około przysparzając niemało kłopotów okolicznych restauratorom i handlowcom. W pewnym momencie podeszła do mnie na żebry mała dziewczynka, która była tak nachalna, że pomimo odpędzania, uparcie wyciągała do mnie rękę mówiąc „money, money”. Doszło do tego że mało nie wyrwała mi z ręki monety i zupełnie nie przeszkadzało jej to, że trzymałem zupełnie bezwartościowe w Turcji 1000 Irańskich riali (zresztą w Iranie też). Niezadowolona, że nie udało jej się niczego ode mnie wysępić pobiegła, posyłając mi bezczelnie kopniaka na do widzenia. Niedługo później przybyła grupa chłopaczków niezwykle zainteresowanych naszymi rowerami. Tego dla mnie było już za wiele i kiedy odważniejszy nich zaczął grzebać w moich rzeczach, dostał solidnie po łapach. Na tym skończyło się zainteresowanie moim sprzętem. Przekonany o skuteczności bezstresowego wychowania Patrick miał problemy z przetłumaczeniem, żeby go zostawiły w spokoju i skutek był tego taki, że nawet nie mógł zrobić spokojnie zdjęcia. Gdy tylko podnosił aparat do oczy, czyjeś ręce zanurzały się w jego bagażu.

Przebywanie pośród tej całej cyganerii straciły jakiekolwiek znamiona odpoczynku i postanowiliśmy czym prędzej ewakuować się z tego miasta, by schronić się przed upałem po Greckiej stronie granicy. Samo przejście graniczne zaskoczyło nas swoją kameralnością. Cisza, spokój i mały parczek, a w nim… spacerujące pawie.

Przy okazji dowiedzieliśmy się jak podróżowanie zmienia człowieka. Kiedy pierwszy raz spotkałem się z ubikacją kucaną, miałem wielkie opory. A teraz…? Korzystając z okazji, że byliśmy na przejściu postanowiliśmy zostawić tu małe pamiątki. Jednak ku naszemu zdziwieniu, zastaliśmy tradycyjną ubikację – szybkie porozumiewawcze spojrzenie i decyzja: idziemy do lasu.

Grecja przywitała nas potwornym żarem. Pomimo „zaledwie” 37 C, żar jaki nas owiewał niemal wypalał mi oczy. Nie wiem, czy to termometr źle wskazywał czy jakieś inne czynniki na to wpływały, lecz nawet leżąc schowany w głębokim cieniu czułem jak bym miał zaraz umrzeć.

Poza nienormalnym gorącem, Grecja przywitała nas totalną ignorancją ze strony mieszkańców. Jakbyśmy byli powietrzem. Całkowita odmiana po gościnnej Turcji. Szczęśliwie zamierzaliśmy spędzić w tym kraju tylko 40 km. Jednak tuż przed granicą wreszcie trafiliśmy na parę emerytów, którzy uratowali honor wszystkich Greków. W czasie gdy Patrick, męczył się w potwornym ukropie z naprawą przebitej dętki, ja raczyłem się zimnymi napojami i ciasteczkami w pobliskim ogródku.

Żeby postawić kropkę nad „i” naszego pobytu w tym kraju, postanowiliśmy symbolicznie rozbić się z noclegiem na jej terenie. Z samego rana zameldowaliśmy się na granicy z Bułgarią, gdzie skończyła się moja przygoda z Patrickiem. Kiedy on udał się na północ ja ruszyłem główną drogą do Sofii. I potem żałowałem tego przez najbliższe 100 km. Ruch był tak niesamowity, że droga mało co a by się zakorkowała. Policzyłem nawet, że gdyby usunąć z niej Niemców, ubyło by 70% pojazdów. Czemu nie jechali pobliską autostradą? Tego nie wiem.

Do Sofii dotarłem bez większych rewelacji, gdzie zatrzymałem się u Rostislava i Tsveti, moich znajomych z poprzedniej wyprawy. Jako, że tego dnia miał być mecz Polska – Włochy, postanowiłem nieco skrócić sobie dystans i wbiłem się na autostradę. Jak wiadomo autostrady ignorują ukształtowanie terenu, więc nadspodziewanie ostatnie 40 km strzeliło jak z bata. Byłem przez to sporo przed czasem i w oczekiwaniu na mecz udałem się z moimi gospodarzami na nasiadówkę na balkon. Tak nam się zeszło, że o północy przypomniało mi się po co tu tak pędziłem cały dzień. Pozostało mi już tylko obejrzeć powtórki.

Pierwotnie planowałem zostać w Sofii jeden dzień, ale złapałem takiego lenia, że ciągle odkładając swój wyjazd o kilka godzin, przedłużyłem swój pobyt do trzech dni. Wyleniłem się w tym czasie za wszech czasy.


Pełna galeria


Mrówki! Jak ja was nienawidzę!

Spotkaliśmy Aliego, zwariowanego (w pozytywny sposób) Irakijczyka z Angielskim paszportem. Nie mając najmniejszego pojęcia o podróżowaniu, kupił sobie rower i ruszył z Anglii na Bliski Wschód i z powrotem. Jak bardzo jest zakręcony wyszło bardzo szybko.
-Nie jedźcie do Armenii – ostrzegał.
-Dlaczego? – spytałem.
-Bo tam są góry, których nie da się przejechać rowerem.
Zdziwiłem się, bo całkiem niedawno temu to zrobiłem.
-Jak to się nie da? – pytam.
-Za stromo, większość czasu musiałem prowadzić rower. Za duże góry.
I tu przyjrzałem się bliżej jego maszynie, Pięć biegów, nic dziwnego że prowadził pod górkę. Hamulec? Działa chyba na zasadzie silnej woli pod warunkiem, że ta wola nie ma nachylenia większego niż 6%. Wszystko to sprawiło, że spory kawałek Armenii przemaszerował.

Nie tylko sam rower wprawił nas w zdziwienie (a wyglądał naprawdę ekstra, jak maszyna prawdziwego włóczykija). Jego wyczyny, jak przejście połowy Armenii czy przepedałowanie w czerwcu przez środek najgorętszej pustyni Iranu (ponoć jest tam jak w piekarniku z termoobiegiem) też są imponujące. Ale najbardziej zadziwiła nas jego dieta. Chleb z masłem (oczywiście w tym żarze w postaci płynnej) oraz jajka na surowo uzupełnione własnoręcznie zerwanymi owocami. Prawdziwy twardziel, który pokazuje, że wystarczy chcieć i można ruszać w świat. Chrzanić wielotygodniowe przygotowania, nauka na własnych błędach – to jego motto.

Jako, że jechaliśmy w tym samym kierunku, spotykaliśmy się z Alim jeszcze kilkakrotnie. Raz mijaliśmy go jak pchał rower pod górkę. Innym razem to on nas mijał kiedy zmożeni słońcem prezentowaliśmy pozycję „na zgon” w przydrożnych krzakach. Innego dnia zatrzymaliśmy się na głos dochodzący z przydrożnego drzewa: „Hej chłopaki! Chcecie trochę owoców?”. Każde takie spotkanie pełne było nie tylko śmiechów ale i pouczających rozmów na temat pozycji Iranu w regionie.

Robimy sobie krótką przerwę od coraz bardziej ruchliwej D100 i odbijamy sobie w boczną drogę przez góry. Spotykamy tam grupę Kurdyjskich robotników. Ci najpierw się oburzają, że witamy się z nimi po turecku. Odkrywszy jednak, że jesteśmy z europy wybaczyli nam szybko ten nietakt i zaczęli używać sobie na turkach: „When some Turkish people ask you for money say FUCK OFF. Exactly, FUCK OFF turkish people” pouczali nas na pożegnanie. Tak mniej więcej wyglądają stosunki między Kurdami a Turkami.

Po krótkim romansie z boczną drogą wracamy z powrotem na D100 i monotonnie, przez kilka kolejnych dni połykamy kilometry. Monotonia otoczenia i coraz to bardziej natężający się ruch sprawiły, że przy pierwszej nadarzającej się okazji ewakuowaliśmy się z rejonu śmiertelnej nudy. Po dwóch godzinach błądzenia w okolicach Korşunlu, uzyskując sprzeczne od siebie wskazówki od miejscowych, uznaliśmy naszą ewakuację za nieudaną i wróciliśmy na drogę główną. Drugą, tym razem udaną próbę, podjęliśmy w Cerkeşi od razu trafiliśmy na drogę o podwyższonym stopniu urody otoczenia.

Że dobrze jest podróżować po Turcji z Niemcem, potwierdza się niemal każdego dnia. A tu darmowy obiadzik od sentymentalnego dziadka, wracającego do Turcji na emeryturę, a tu mały poczęstunek, nie można również zapomnieć o mega-precyzyjnym wskazywaniu drogi. Co tu dużo mówić, Turcja językiem niemieckim stoi. Dzięki temu, w Kizilcahamam dokładnie zostaliśmy poinformowaniem gdzie szukać jaskiń, pozostałości po Ormańskich kościołach. Zupełnie nieoznakowane, trudno jest wypatrzeć z drogi. Turcy już o to zadbali, podobnie jak o usunięcie z nich wszelkich symboli religijnych.

Jedziemy w nieustającym upale. W ciągu tygodnia temperatura nieustannie oscylowała w granicach 35 stopni. Ale to nie upał nas zabija a niesłychanie prażące słońce. Grzeje tak mocno, że nasz pot paruje, zanim nawet pomyśli o wyjściu na powierzchnię. I cała ta para idzie w gwizdek. Normalnie cali spoceni, powinniśmy się rozkoszować miłym chłodkiem na zjazdach, a tak lipa. Szczęście co kilkanaście kilometrów znajdują się ujęcia wody, więc nie jesteśmy skazani na ciągłe picie gorącej, z naszych butelek. Pomimo, że piję jej ogromne ilości to sikam z częstotliwością raz na sześć litrów.

Podróżując można stracić poczucie czasu. Nie tylko obcy jest mi dzień tygodnia ale i data, co może być kłopotliwe gdy takie informacje stają się potrzebne. Odwiedzając Terakli, jedną z wielu wiosek na naszej drodze ostatnie o czym myśleliśmy to jaki mamy dzień. Zdziwiło nas więc nieco, że o 19 w lokalnej restauracji nie ma nic do jedzenia (żaróweczka się nie zapaliła). Po krótkiej rozmowie z właścicielem udało nam się wyżebrać po zupie (żaróweczka pozostawała ciemna). Jako, że było niemiłosiernie gorąco wpadłem na pomysł, żeby się przenieść przed lokal, na ulicę. Kiedy poprosiliśmy o herbatę w pobliskiej çayarni, właściciel tylko popukał się w zegarek i przecząco pokręcił głową (sprawdźmy żaróweczkę… ciągle ciemno). Zdziwiło nas nieco, że tak wcześnie tu wszystko zamykają. Jedliśmy więc zupę i obserwowaliśmy, ludzi siedzących przy stolikach dookoła, a oni obserwowali nas. Jedliśmy zupę, oni czytali gazety, cicho rozmawiali,komplementowali otoczenie, czy też nerwowo pukali w stół. Byliśmy już blisko końca zupy gdy nagle elektrownia przesłała pełną moc do żaróweczki, która momentalnie się przepaliła. Tu nikt nie je i nie pije! Tośmy urządzili pokazówkę Turkom w pierwszy dzień ramadanu.

Turcy podchodzą liberalnie do osób nie przestrzegających ramadanu i w trakcie naszego pobytu byliśmy w ciągu dnia, wielokrotnie częstowani napojami i przekąskami, podczas gdy nasi darczyńcy zadowalali się jedynie rozmową z nami. Pomimo tego staraliśmy się nie jeść zbyt ostentacyjnie w ciągu dnia. Przynajmniej na prowincji. W dużych miastach można nawet nie zauważyć, że trwa ramadan.

Zaraz po komarach, najbardziej nienawidzę mrówek. Te małe draństwa wszędzie wlezą, potrafiąc popsuć nawet najlepiej zapowiadający się biwak. I nie było inaczej podczas naszego biwaku w okolicach Terakli. Miejsce wydawało się idealne: pole otoczone drzewami, cicha okolica, strumyk w pobliżu. A jednak. Całą noc opędzając się od chodzących po mnie bestii, zachodziłem w głowę którędy one wchodzą. Po wielokroć sprawdzałem suwaki, czy upchany między nimi papier toaletowy zapewnia wystarczającą szczelność. Rano obudziły mnie słowa Patricka „Ou man, Shit!”. Wygrzebałem się z namiotu i zobaczyłem co wywołało w nim taką reakcję. Siateczka, będąca mocowaniem stelażu była obsadzona dokumentnie przez mrówki, które przez noc zdążyły przeżreć się przez jej spory kawałek. Dałbym popracować mrówkom dwie godziny dłużej i obudziłby mnie nie Patrick a walący się na mnie namiot. Zresztą nie tylko ja padłem ich ofiarą. Moskitiera Patricka była przegryziona w kilku miejscach i on też walczył z tymi potworami całą noc.

Nie udało mi się nawet porządnie przyjrzeć uszkodzeniom. Po nocnej walce z robotnicami i zjedzeniu mojego namiotu przez wojowników do ataku przeszły mrówki latające. Aż przypomniał mi się jeden z odcinków Macgyvera, w którym walczył z armią morderczych mrówek w Amazonii. Humory poprawiło nam nieco zaopatrzenie się w pobliskich drzewach w kilka kilo śliwek.

Przez całą historię z mrówkami dokonaliśmy ciekawej rzeczy. Mianowicie zgubiliśmy się na odwrót – czyli od tyłu. Otóż o tym, że się zgubiliśmy, dowiedzieliśmy się w momencie gdy się odnaleźliśmy. Podsumowując. Zgubiliśmy się wjeżdżając na drogę o której myśleliśmy, że jedziemy nią od ostatnich 20 km.

Zbliżając się do morza Marmara, odwiedziliśmy Iznik. Przyjemne miasto z kilkoma zabytkami będące otoczone autentycznie, autentycznym, antycznym murem. Na noc postanawiamy zostać w mieście i rozbijamy się w parku nad jeziorem. Odraczając na później kontrolę mojego namiotu postanawiam spać pod chmurką. O 4 rano obudził mnie głos człowieka, biegnącego w naszą stronę i krzyczącego „Su, su!”. Sekundę później strumień wody, który przebiegł po mojej twarzy. Okazało się, że spod ziemi wysunęły się spryskiwacze i zaczęły swoją pracę. Spóźnione ostrzeżenie pochodziło od pracownika parku, który jednak czując się w obowiązku nam pomóc, pomógł zdezaktywować najbliższe spryskiwacze. I tak poszliśmy spać, ja w swoim lekko wilgotnym śpiworze i Patrik na sucho w swoim namiocie, otoczeni przez szalejące spryskiwacze.

Odpuściwszy sobie konwencjonalną metodę dostania się do Istambułu (czyli przez totalnie zatłoczone drogi), pojechaliśmy do Yalowy, gdzie nabyliśmy bilety na prom, który przeprawił nas przez morze do samego centrum Istambułu.


Pełna galeria


Awarie, awarie

Doszły nas słuchy, że droga z Artvin do Erzurum jest, z powodu budowy tamy, potwornie rozkopana i kursuje na niej wywrotka za wywrotką. Z tego powodu postanowiliśmy jechać wybrzeżem. Czyli powtórka z rozrywki, z tą odmianą że w ciągu trzech miesięcy woda na tyle się ogrzała, że można się spokojnie wykąpać.

W Turcji można zjeść wiele ciekawych potraw. Jedną z nich jest kanapka z serem. Nie byle jakim a mydlanym. Długo zachodziliśmy w głowę, czy to co kupiliśmy faktycznie jest serem. Ale nim bardziej próbowaliśmy tym bardziej mydlany nam się wydawał. A że kupiliśmy spory kawałek, męczyliśmy się z nim jeszcze przez kilka kolejnych dni.

Jak do tej pory przejechałem 7000 km bez większych awarii. Ale jak już coś się zepsuło to na całego. Jeszcze będąc w Gruzji wygiąłem sobie przerzutkę, potem pękła mi nóżka a przewód od licznika, który dzielnie walczył o życie przez ostatnie 3000km, miał wkrótce podzielić los nóżki. Ale to w Turcji spotkał mnie największy problem. Moja opona Schwalbe Marathon Plus, na którą tak liczyłem, że wytrzyma całą wyprawę, poddała się. Już ganc rybka, że zrobił mi się z niej slick. Prawdziwym problemem okazała się bąbel, który mi wywalił z boku. Na szczęście jako prawdziwy cykloturysta miałem srebrną macgayverkę i podklejenie opony od środka chwilowo rozwiązało problem.

W Rize po półgodzinnym poszukiwaniu hotelu, w którym cena nie zabiła by naszych portfeli, wreszcie udało nam się zalogować w całkiem przyjemnych warunkach. Jako, że nasze ubrania od ponad wielu dni nie widziały wody innej, niż pochodzącej z naszej skóry, postanowiliśmy zrobić sobie małą przepierkę. Rezultat był taki, że pokój jak długi i szeroki (a długi i szeroki nie był) został rozwieszony ubraniami. Nie trzeba być geniuszem z fizyki by się domyśleć, że rano wszystko ciągle było mokre, potrzebna była więc wizyta na plaży, gdzie słońce odwaliło swoją robotę w 15 minut.

W Of opuszczamy wybrzeże i jadąc wzdłuż krajobrazu çay-fabryk przeplatanych çay-uprawami powoli wspinamy się w góry. Pierwsze kilometry pedałujemy wśród wzmożonego ruchu samochodowego. Na szczęście po dwóch godzinach droga kończy się a wraz z nią samochody. Na szczęście na drugą stronę gór wiodła nas przyzwoita gruntówka, co w połączeniu z całkiem spektakularnymi widokami, przyzwoicie uprzyjemniało jazdę.

Rozbicie się na noc w czyimś biznesie może wywołać pewne reakcje. Jedną z nich może być na przykład zaproszenie na śniadanie. I tak z samego rana, w jednej z górskich wiosek, napychaliśmy nasze żołądki ile wlezie, popijając ciągle to donoszoną herbatą.

Ostatnie kilometry przed przełęczą jechaliśmy w chmurze i tylko wyobrażaliśmy sobie fajne widoki. Moja mapa tradycyjnie już, myliła się co do wszystkiego, tym razem jednak nadspodziewanie rozbieżność wyniosła tylko 100 metrów co i tak nam nie sprawiło różnicy bo żaden z nas nie miał GPS by sprawdzić wysokość. Po przejechaniu przełęczy dość szybko wyjechaliśmy z chmury i już w słońcu pędziliśmy w dół w stronę Bayburtu.

Tuż przed zmierzchem zatrzymaliśmy się w jednym z gospodarstw w celu uzupełnienia wody. Jedząc kolejną dokładkę kolacji, spytaliśmy grzecznościowo czy nie ma przeciwwskazań, żebyśmy się rozbili w pobliskim lesie. Jak się okazało, przeciwwskazania były i absolutnie nie ma mowy abyśmy spali tam w namiocie. Po krótkim czasie nasi gospodarze pojechali na noc do miasta a my zostaliśmy w ich domku z pełnymi garnkami jedzenia.

Rano nie ujechaliśmy daleko, kiedy moja prowizorycznie załatana opona ponownie się poddała. Podklejenie drugą warstwą taśmy i przerzucenie jej na przód niewiele pomogło. Bąbel był już tak duży, że nie mieścił się pod widelcem. Musiałem więc sięgnąć po deskę ostatniego ratunku jaką były zipy. Okręciłem nimi dookoła oponę, skutecznie niwelując bąbel i równie skutecznie niwelując możliwość korzystanie z przedniego hamulca.

W poszukiwaniu nowej opony udaliśmy się do Kelkit. Niestety szybki wywiad dowiódł, że 28 calowe opony w tym mieście nie występują i szczęścia należy szukać w Erzincan, które ani nie jest po drodze ani nie ma tam nic ciekawego. Dodatkowo trzeba przebić się na drugą stronę gór nad którymi szalała burza.

Tuż po wyjechaniu z miasta zmuszeni byliśmy schronić się pod wiatą stacji benzynowej. Obserwując spektakularne pioruny i wesoło podskakujące po każdym grzmocie filiżanki herbaty, zaczęliśmy zawierać nowe znajomości. Dość szybko doszliśmy do darmowego obiadu w restauracji oraz zaproszenia na nocleg do biura lokalnego przedsiębiorcy.

Z rana wypogodziło się i w idealnych warunkach pogodowych ruszyliśmy zdobywać przełęcz. O ile wjechanie na górę nie nastręczyło mi problemu, to zjazd tylko na tylnym hamulcu był już lekko problematyczny. Przy prędkości 60 km/h moja droga hamowania wynosiła dobre 200 metrów ale jakimś sposobem udało mi się nie zabić i dojechałem do Erzincan w jednym kawałku. Nie przeszkodził mi w tym nawet owad który postanowił rozbić się na moich okularach z jakże donośnym „plask” co zredukowało go do półprzezroczystej mazi.

Okazuje się, ze pojawienie się turystów w warsztacie rowerowym może sparaliżować życie na całej ulicy. Ludzie na próżno szukali sprzedawcy spodni, kierowcy nie mogli znaleźć parkingowego a sprzedawca z sąsiedniego baraku dziwił się gdzie wyparowali jego szklarze. Grzebanie przy rowerze na tak małej przestrzeni jaką mi zostawili było lekko niekomfortowe ale wreszcie udało mi się doprowadzić maszynę do stanu używalności. Oczywiście nie obyło się na koniec bez obowiązkowej herbaty.

Za Erzincan znaleźliśmy sobie wspaniałe miejsce noclegowe w sadzie brzoskwiń miniaturek a miejscowy rolnik nie tylko przyzwolił nam na zajadanie się nimi a wręcz to przykazał. Pochłaniając kolejną brzoskwinie cieszyłem swoje oczy moim rowerem wyposażonym w nową oponę, nóżkę. Kiedy mocowałem mój hiper, super wypasiony licznik made by Thailand, zakupione za oszałamiające 13 lir, liczyłem że wytrzyma przynajmniej do końca podróży. I się przeliczyłem. Pomimo usilnych starań nie mogłem tego złomu pobudzić do życia. Zamiast tego musiałem pobudzić moje szare komórki do pracy. Szybko odkryłem, że partyzancka ekstrakcja kabelka z tajskiego złomu pozwoli przywrócić do życia moją sigmę. Kilka ruchów nożem potem mogłem już się cieszyć ponownym upływem kilometrów.

Żeby nie było mi za dobrze tym razem popsułem się ja. Jedząc loda z kawałkami orzechów natrafiłem na jednego paskudnie twardego. Zły producenta, wyrzuciłem go do kosza. Po kilku chwilach naszło mnie dziwne uczucie, że czegoś mi brakuje. Zajrzałem do kosza i odkryłem na jego dnie połówkę mego zęba. Szczęście w nieszczęściu był już on od lat martwy i nie sprawiało mu to wielkiej różnicy czy jest w jednej czy w dwóch częściach.

Jadąc tak od awarii do awarii zaczęliśmy powoli zjeżdżać z gór w stronę cieplejszych dolin. Doliny były na tyle ciepłe, że lało się z nas jak z cebra. Na szczęście w Turcji co kilka / kilkanaście kilometrów znajdują się fontanny i można doznać chociaż chwilowego orzeźwienia.

P.S. Nóżkę szlag trafił następnego dnia po zakupie. Pilnie obserwuję oponę.

Pełna galeria


Od granicy do granicy

-Gavarit pa ruski?
-Nie
-A polski znaju?
-Jestem z polszy
-No to gavarisz pa ruski
Tak rozpoczęła się rozmowa z pewnym staruszkiem, gdzieś pośrodku gruzińskich gór. W Gruzji (jak i w Armenii) panuje przekonanie, że wszyscy Polacy znają rosyjski. Najlepszym dowodem, jak błędne jest to myślenie jest moja osoba.

Odnoszę wrażenie, że rosyjski w Gruzji jest popularniejszy od Gruzińskiego. I nie chodzi tu o to, że wszyscy zagadują do mnie po rosyjsku. Nawet przysłuchując się rozmową na ulicy, nadspodziewanie często można usłyszeć ten język. Sam, w trakcie mojego pobytu w Gruzji, dzięki temu nauczyłem się więcej rosyjskiego, niż przez całe moje życie.

Z powodu nagłego pogorszenia się pogody, spędziłem w Tbilisi znacznie więcej czasu niż pierwotnie zamierzałem. W hostelu była zalogowana dość spora grupa bioinżynierów z Niemiec. Jej damska część dość szybko upatrzyła sobie mnie na ofiarę i zaczęła się pastwić nade mną. Przez dwie kolejne noce musiałem opowiadać o Iranie i Armenii, aż do znudzenia – nie ich, tylko mojego. Pierwszy raz ktoś spijał słowa z moich ust, co z jednej strony przyjemnie łechtało moje ego, aczkolwiek z drugiej przerażała mnie niewiedza co poniektórych na temat świata. Poczułem się więc w obowiązku, nieść kaganek oświaty przez ciemne korytarze umysłów by zapalać pochodnie w komnatach niewiedzy. Dzięki temu kolejnych kilka osób dowiedziało się, że w Iranie trudno o arabów a jeszcze trudniej o terrorystów.

Po opuszczeniu Tbilisi miałem niemiłą przygodę z ciężarówką, i nie była to byle jaka ciężarówka lecz wojskowa. Dawno już nauczyłem się ignorować sygnały dźwiękowe, wysyłanych przez znawców sztuki drogowej sądzących, że są panami drogi. Tak więc i tym razem całkowicie zignorowałem uparte trąbienie, tym bardziej że jechałem samą krawędzią jezdni. Widać jednak duma kierowcy została naruszona, przez konieczność wyprzedzenia rowerzysty na pustej drodze. Dlatego też nie tylko zostałem z niej zepchnięty, ale zatarasowano mi również drogę a z kabiny wyskoczył kierowca ze swoimi gruzińskimi pretensjami. Jako, że pretensje były gruzińskie, guzik zrozumiałem więc pokazałem mu tylko międzynarodowy znak „pokoju” i pojechałem zły dalej.

Pomimo, że deszczowa pogoda dawno już została za mną, ciągle było dość chłodno. Tak też znalazłszy się wysoko w górach dość solidnie przemarzłem, czemu szczególnie sprzyjał dość silny wiatr. Na szczęście w porę zorientowałem się, że wożę w sakwach czapkę i rękawiczki co pozwoliło mi przetrwać najwyższe partie gór.

Na jeden z noclegów rozbiłem się w kanionie nad rzeczką. Rano, podczas konsumpcji śniadania, przypałętały się do mnie dwa wygłodzone psy. Sztukę psychomanipulacji miały opanowane perfekcyjnie, gdyż bez wdawania się w zbędne szczekanie położył się przede mną i zaczęły wpatrywać się błagalnie w moje śniadanie. Przy trzeciej kanapce skapitulowałem, i resztki pasztetu zmieniły właściciela. Jak bardzo były wygłodzone przekonałem się podczas składanie namiotu, kiedy to przyuważyłem, że wcinają, znaleziony przy drodze, kawałek kartonu. Żeby miały przynajmniej czym przegryźć ten karton, wyszperałem z sakw resztki już lekko zasuszonej bułki z serem.

W drodze do Vardzi spotkałem dwójkę punkowych sakwiarzy z Holandii. Dzięki nim dowiedziałem się, że w pobliży monastyru powinien kręcić się niemiecki rowerzysta. I faktycznie, wkrótce poznałem Patricka. Z okazji spotkania, zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę do ruin fortecy, wznoszącej się nad drogą do Vardzi. Forteca Tmogvi jest spod znaku „jak oni to zbudowali?” i samo dostanie się tam nastręczyło nam sporo trudu. Udało nam się znaleźć tylko dwie drogi prowadzące na górę. Jedna nosiła nazwę „jak spadniesz, to zginiesz”, druga dużo wygodniejsza „jak spadniesz, to się połamiesz”. Dotarcie na górę dostarczyło nam nie tylko satysfakcji ale też sporej dawki widoków.

Jako, że Patrick był podobnie jak ja w drodze do Turcji, postanowiliśmy połączyć się na najbliższe dni. W czasie kiedy mój nowy towarzysz konsumował śniadanie ja udałem się na szybkie zwiedzanie monastyru Vardzia. Trafiłem jednak na zły moment, gdyż wokół krzątało się sporo ekip sprzątających i wiele z jaskiń nie było dostępnych dla zwiedzających. Jak pech to pech.

Postanowiliśmy wrócić się do Akhalkalaki, skąd prowadzi droga do najbliższej nam granicy. Jeszcze w samym mieście, robiąc ostatnie zakupy i pozbywając się ostatnich lari, wszyscy kierowali nas do najbliższego przejścia granicznego. Po dwóch godzinach jazdy pod wiatr, w coraz to mroźniejszym powietrzu, na kilka kilometrów przed granicą zatrzymał na samochód i oświadczył, że przejście jest zamknięte. Zamurowało nas, bo jeszcze niedawno, wszyscy zapewniali, że granica jest otwarta. Zresztą po co by stawiać wielki jak byk znak „Turkish border 32 km”? Nie wierząc trochę w te rewelacje, podjechaliśmy na najbliższy posterunek policji. Granica zamknięta, koniec, kropka.

Z racji fatalnej pogody rozbiliśmy się obok posterunku i na beszczela wbiliśmy się do środka pod pozorem oglądania mapy. Pomimo że całym swoim jestestwem dawaliśmy do zrozumienia, że jest nam zimno i „może by tak herbaty?” to nie pozwolono nam nawet skorzystać z ubikacji. Źli i zziębnięci poszliśmy spać.

Jako, że obaj mieliśmy już zaliczone przejście graniczne w Posof, postanowiliśmy pojechać do Batumi. W Akhaltsikhe zachciało się nam zwiedzić zamek. Niestety przechodził akurat gruntowny remont i nie za wiele było do oglądania. Aż dziw było, że nikt nas stamtąd nie wyrzucił skoro jak byk było napisane „Zakaz wstępu”.

Kawałek za Akhaltiskhe zniknął asfalt, co postanowiliśmy wykorzystać jako dobry pretekst do rozbicia namiotów. Kiedy już sobie upatrzyliśmy miejscówkę, Patrick wypatrzył na pobliskim wzgórzu monastyr. Nieśmiało licząc, że może uda nam się przespać na trawniku ruszyliśmy w górę. Na miejscu spotkała nas niemała niespodzianka. Okazało się że trafiliśmy do monastyru Zardzma, który zamieszkuje na stałe 10 mnichów. Nie tylko nas nakarmili ale też udostępnili pokój na noc. Ponoć nie jesteśmy pierwszymi turystami tam goszczonymi i na pewno nie ostatnimi. Tak więc jeśli ktoś jedzie z Batumi do Akhaltiskhe to monastyr Zarzma zaprasza.

Rano objedzeni do niemożliwości ruszamy powoli w stronę przełęczy Goderdzi. Po drodze zatrzymuje nas gromada dzieciaków, pokojowo wymuszając łatki. Kiedy już połataliśmy im rowery (przy okazji pozbywając się kilku nam zbędnych części zapasowych) pogoda nagle się załamała. Jednak nie dane nam było zmoknąć. Nasi mali przyjaciele, szybko zaprosili nas do pobliskiej chałupy. Co tu dużo mówić, warunki w jakich się tam żyje są proste. Jeśli by zaprowadzić tam Spartan, ci na pewno poczuli by się jak u siebie w domu.

W trakcie przeczekiwania pierwszej ulewy, ugoszczono nas miską czereśni. Czekając aż przejdzie druga ulewa, zajadaliśmy się popcornem i suszonymi owocami. Podczas trzeciej zaserwowano nam pełen obiad składający się z serów we wszelkich postaciach. Pomimo licznych nalegań, i propozycji noclegu postanowiliśmy się ewakuować. Nie tylko w trosce o nasze przepełnione żołądki ale też o puste żołądki naszych gospodarzy, którzy zapewne od ust sobie odejmowali by nas ugościć.

Widoki na przełęczy prawdopodobnie byłyby wspaniałe gdyby nie to że po 3 metrach kończył się w mlecznej zupie. Przez ponad godzinę przedzieraliśmy się przez mgłę i błoto, które zapewne niedawno było drogą. Kiedy cali ubłoceni, przeczekiwaliśmy kolejny deszcz, schronieni pod wiatą przystanku, wypatrzył nas z pobliskiego sklepu dobry człowiek. Zaprosił nas do siebie do sklepu, lecz widocznie mu to nie wystarczyło bo po kilku minutach siedzieliśmy już u niego w domu za suto zastawionym stołem, racząc się serową ucztą. Po sutej kolacji nastąpiło sute śniadanie i aż ciężko było się zwlec sprzed stołu by ruszyć w dalszą drogę. I tak nie wydając ani jednej liry, po trzech dniach obiadów, kolacji i śniadań oraz licznych przydrożnych poczęstunków dotarliśmy do Batumi. Wrażenia z tego odcinka? W życiu tak dużo i tak często nie jadłem.


Pełna galeria


Krótka wycieczka w góry

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, po przekroczeniu Gruzińskiej granicy to SUV na Irańskich tablicach. Nie był by to fakt godny odnotowania, gdyby nie dziecko, które z niego wyszło i zaczęło walić kupsztyla na poboczu. Widać, przyjechali do Gruzji specjalnie po to by moc pozwolić sobie na taką ekstrawagancję.

Zastanawia mnie co sprawia, że krowy na mój widok (i innych sakwiarzy) wpadają w panikę. Przeciętne stado krów, chodzi sobie niewzruszone po drodze, nie zwracając najmniejszej uwagi na trąbiące w nie samochody. Wszystkie auta muszą się dosłownie rozpychać by zmusić je do leniwego opuszczenia jezdni. A ja? Zgodnie z opracowaną przeze mnie rowerową teorią krowy, mogę wjechać w takie stado z zamkniętymi oczami na pełnej prędkości i być pewnym, że wszystkie pouciekają na boki. Na płaskim nie ma problemu ale w górach? W górach głupie zwierzaki z braku innej alternatywy uciekają w jedynym możliwym kierunku, czyli przede mnie. Czasem, żal mi jest pasterzy, których zwierzęta przeganiam o kilkaset metrów.

Swoje pierwsze kroki (zakręcenia kołem?) w Gruzji, skierowałem do znanego mi już hostelu w Tbilisi. Przyznam, że w odniesieniu do mojej poprzedniej wizyty spodziewałem się tłumów, natomiast po przybyciu na miejsce hostel świecił pustkami. Odkładam więc swój od dawna planowany postój na dłużej i ruszam na krótką wycieczkę w stronę Telavi by stamtąd udać się do Omalo.

W drodze do Omalo, trzeba było pokonać przełęcz Abano, wznoszącą się na wysokość 2900 m n.p.m. Początkowo, zgodnie z moimi oczekiwaniami, droga była kiepska. Resztki asfaltu, wymieszane z kamyczkami. Później już było tylko gorzej. Nie to, żeby droga była jakaś hardkorowa, choć do lekkich nie należy. Zawiniło moje dość lekceważące podejście do przełożeń, czyli mówiąc w skrócie: zabrakło mi biegów. Dodatkowo, jazda po drodze, za podłoże której służą pokruszone kamienie, sprawiała że dość często traciłem przyczepność na tylnym kole i musiałem podprowadzać. Na całej długości drogi, przecina ją niezliczona ilość strumieni. Okazji do zmoczenia butów nie brakuje, udaje mi się jednak przekroczyć je wszystkie suchą stopą. Te małe niedogodności spowodowały, że noc przyszło mi spędzić na jednej z mijanek.

Z rano, dość szybko wbiłem się powyżej granicy drzew. Zasłona z chmur wisiała dosłownie kilkadziesiąt metrów nade mną. Szczęśliwie wraz z moim wspinaniem się, chmury również się podnosiły. Nie wiedząc na jakiej jestem wysokości, liczyłem że za kolejnym zakrętem będzie już przełęcz. Przez dwie godziny piąłem się tak w górę i po pokonaniu każdej serpentyny, chmury podnosiły się lekko odsłaniając kolejny kawałek drogi. Wreszcie koło południa, po 40 km podjazdu, dotarłem na szczyt. Chmury całkowicie się już rozwiały i miałem doskonały widok na okolicę. I była satysfakcja, w końcu nie często zdarza się okazja na pokonania takiego podjazdu, szczególnie w terenie

Zadowolony z zaliczenia kolejnej przełęczy, zrezygnowałem z drogi do Omalo (czyli po prostu nie chciało mi się jechać dalej)– I tak nie można stamtąd nigdzie indziej pojechać. Zjechanie do Pshaveli, wsi z której rozpocząłem, wspinaczkę zajęło mi 3 godziny. O ile jazda pod górę dała okazję wykazać się moim nogą, tak zjazd był wyzwaniem dla hamulców oraz ściskających klamki dłoni.

Upatrzyłem sobie ładną drogę powrotną do Tbilisi. Na mapie mieniła się kolorami żółci, więc nie przewidywałem żadnych komplikacji. A jednak! Jechałem przez góry, praktycznie nieuczęszczaną drogą, tzw. trzęsityłkiem. Dziura na dziurze a wszystko to przysypane kupą kamieni dla utrudnienia. Oczywiście moja wspaniała austriacka mapa nawet się nie zająknęła na temat ukształtowana. Prosta jak drut na mapie droga kręciła przez góry, zaliczając po drodze wszystkie przełęcze. Nie to żebym narzekał na drogę. Piję tu do mapy, która poraża swoją niedokładnością. Czasem zastanawiam się czy ciągle jestem w tym samym kraju co na mapie.

Moje kręcenie po okolicznych górach kończy się na przełęczy wznoszącej się na około 1400 m n.p.m. na której rozpoczyna się zjazd aż do samego Tbilisi. Przejeżdżam praktycznie całe miasto wzdłuż, z rzadka używając pedałów. Lawirowanie obładowanym rowerem popołudniowym szczycie z prędkością 30/40 km/h okazało się przyjemnym przeżyciem. Trochę jak slalom z ruchomymi przeszkodami.

Wracam do swojego hostelu. 4 dni mojej nieobecności wystarczyło żebym z jedynego lokatora przemienił się w jednego z wielu. Zaraz na wstępie dowiedziałem się, że z Tusheti wróciła właśnie grupa studentów, którzy chcąc być ze mną szerzy przyznali, że widząc mnie na drodze do Omao pomyśleli, że muszę być jakimś idiotą skoro się tam pakuję. Kolejny przykład braku zrozumienia cykloturyzmu.


Pełna galeria